piątek, 12 maja 2017

Czy ktoś widział kolibra?

Czy Wy też tak macie, że pewne spotkania, wydarzenia czy uczucia wywarły na Was tak silne wrażenie, że pomimo gonitwy myśli czasem do was wracają w najmniej oczekiwanym momencie? Dziś przeczytacie opowiadanie właśnie, o jednej z takich sytuacji.
Nie wiem, czy wspomnienie rozbudziła wypita w pośpiechu poranna, zbyt mocna kawa czy otwarty na oścież balkon z którego przywiało zapach świeżego prania- bo kwiatków jeszcze nie zasadziłam... Sprawa nie jest świeża, bo wydarzyła się kilka lat temu, w Bieszczadzkiej Wetlinie. Lokalizacja to dość istotna sprawa ale o tym później. Teraz snuję opowieść.





Siedziałam sobie na tarasie domu wypoczynkowego i czytałam książkę. Dodam, że wcześniej doznałam gigantycznego szoku, gdyż zostałam wyciągnięta na wycieczkę rowerową. Nic w tym nadzwyczajnego prawda? A jednak. Zbierało się bowiem na burzę i to nie byle jaką. Ktoś kto był w górach wie o co mi chodzi i jakie to przeżycie. Prosiłam, błagałam jak to kobieta tylko potrafi, ale wtedy jeszcze chłopak, teraz już Pan Mąż wysnuł przypuszczenie, że jestem cykor. Dla mnie zniewaga nie z tej ziemi w owym czasie, dlatego wsadziłam odwłok na rower i pognałam pomimo bólu- bo to droga pod dużą i krętą górę była, za ukochanym. Zanim dotarliśmy do celu wyprawy rozpętało się piekło. Pioruny biły o ziemię, deszcz ciął niemiłosiernie po gołych nogach a strach, który wtedy zajrzał mi w oczy nie był porównywalny z czymkolwiek.

Pierwsza burza w górach... Uwierzcie lub nie ale jeszcze tak szybko nie zjeżdżałam z góry po tych serpentynach. Pan Mąż podobno był pewien tego, że za każdym następnym zakrętem będzie musiał wydłubywać moje szczątki z barierek albo krzaków.
Po drodze zjechaliśmy do czegoś w rodzaju szopy na piknik i tam upatrywałam schronienia. Mieszczuch taki jak ja musi mieć jakikolwiek dach nad głową by czuł się bezpiecznie do czasu gdy ktoś miłym i ciepłym głosem nie oznajmi: " Wiesz Kochanie, że stoimy pod drewnianym dachem, po kostki w wodzie? I jak trzaśnie w nas piorun to i tak zginiemy?"
Wsiadłam na rower i... wyprzedziłam burzę!

Po takiej eskapadzie na wspomnianym wcześniej tarasie odreagowywałam stres czytając książkę i popijałam kawę w atmosferze tej fantastycznie naelektryzowanej i pachnącej ozonem rzeczywistości, która powstaje tylko po porządnej burzy. W doniczkach na balustradzie zwisały pachnące petunie i jakież moje zdziwienie było, gdy do jednej z nich podleciał...koliber! Przetarłam oczy kilka razy ze zdumienia, ale zanim się z niego otrząsnęłam, swoją "trąbką" wyssał nektar z kilku kwiatów i odleciał. Popatrzyłam na siedzącego obok Pana Męża i już miałam się odezwać czy on też go widział ale powstrzymana wizją obśmiania mojego szoku pourazowego ugryzłam się w język i całą sytuację ukryłam w szufladzie ze wspomnieniami o nazwie "Archiwum X". Bo skąd w Bieszczadach koliber???

I dziś, gdy wspomnienia ożyły a wujek google pod ręką wiem już, że to nie był koliber a Fruczak Gołąbek! Okazuje się bowiem, że mamy w naszym kraju w sezonie letnim, całkiem sporego motyla który do złudzenia owego ptaszka przypomina. Ma spore ciałko bo około czterech centymetrów i do siedmiu centymetrów rozpiętość skrzydeł. Zbiera z kwiatów nektar długą trąbką unosząc się w powietrzu. Dlatego moje wspomnienie zmienia teraz szufladkę na tą z najciekawszymi z nich.



2 komentarze:

  1. sporo Twoich "kolibrów" występuje na Roztoczu :) często widuję je w sezonie letnim będąc akurat u mojego Dziadzia :) także potwierdzam - widziałam kolibra :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Serio? To musi być fascynujący widok. :) A i cieszę się, że dobrze z moimi zmysłami. 😜

      Usuń