Nie wiem, czy wspomnienie rozbudziła wypita w pośpiechu poranna, zbyt mocna kawa czy otwarty na oścież balkon z którego przywiało zapach świeżego prania- bo kwiatków jeszcze nie zasadziłam... Sprawa nie jest świeża, bo wydarzyła się kilka lat temu, w Bieszczadzkiej Wetlinie. Lokalizacja to dość istotna sprawa ale o tym później. Teraz snuję opowieść.
Siedziałam sobie na tarasie domu wypoczynkowego i czytałam książkę. Dodam, że wcześniej doznałam gigantycznego szoku, gdyż zostałam wyciągnięta na wycieczkę rowerową. Nic w tym nadzwyczajnego prawda? A jednak. Zbierało się bowiem na burzę i to nie byle jaką. Ktoś kto był w górach wie o co mi chodzi i jakie to przeżycie. Prosiłam, błagałam jak to kobieta tylko potrafi, ale wtedy jeszcze chłopak, teraz już Pan Mąż wysnuł przypuszczenie, że jestem cykor. Dla mnie zniewaga nie z tej ziemi w owym czasie, dlatego wsadziłam odwłok na rower i pognałam pomimo bólu- bo to droga pod dużą i krętą górę była, za ukochanym. Zanim dotarliśmy do celu wyprawy rozpętało się piekło. Pioruny biły o ziemię, deszcz ciął niemiłosiernie po gołych nogach a strach, który wtedy zajrzał mi w oczy nie był porównywalny z czymkolwiek.
Pierwsza burza w górach... Uwierzcie lub nie ale jeszcze tak szybko nie zjeżdżałam z góry po tych serpentynach. Pan Mąż podobno był pewien tego, że za każdym następnym zakrętem będzie musiał wydłubywać moje szczątki z barierek albo krzaków.
Po drodze zjechaliśmy do czegoś w rodzaju szopy na piknik i tam upatrywałam schronienia. Mieszczuch taki jak ja musi mieć jakikolwiek dach nad głową by czuł się bezpiecznie do czasu gdy ktoś miłym i ciepłym głosem nie oznajmi: " Wiesz Kochanie, że stoimy pod drewnianym dachem, po kostki w wodzie? I jak trzaśnie w nas piorun to i tak zginiemy?"
Wsiadłam na rower i... wyprzedziłam burzę!
Po takiej eskapadzie na wspomnianym wcześniej tarasie odreagowywałam stres czytając książkę i popijałam kawę w atmosferze tej fantastycznie naelektryzowanej i pachnącej ozonem rzeczywistości, która powstaje tylko po porządnej burzy. W doniczkach na balustradzie zwisały pachnące petunie i jakież moje zdziwienie było, gdy do jednej z nich podleciał...koliber! Przetarłam oczy kilka razy ze zdumienia, ale zanim się z niego otrząsnęłam, swoją "trąbką" wyssał nektar z kilku kwiatów i odleciał. Popatrzyłam na siedzącego obok Pana Męża i już miałam się odezwać czy on też go widział ale powstrzymana wizją obśmiania mojego szoku pourazowego ugryzłam się w język i całą sytuację ukryłam w szufladzie ze wspomnieniami o nazwie "Archiwum X". Bo skąd w Bieszczadach koliber???
I dziś, gdy wspomnienia ożyły a wujek google pod ręką wiem już, że to nie był koliber a Fruczak Gołąbek! Okazuje się bowiem, że mamy w naszym kraju w sezonie letnim, całkiem sporego motyla który do złudzenia owego ptaszka przypomina. Ma spore ciałko bo około czterech centymetrów i do siedmiu centymetrów rozpiętość skrzydeł. Zbiera z kwiatów nektar długą trąbką unosząc się w powietrzu. Dlatego moje wspomnienie zmienia teraz szufladkę na tą z najciekawszymi z nich.
sporo Twoich "kolibrów" występuje na Roztoczu :) często widuję je w sezonie letnim będąc akurat u mojego Dziadzia :) także potwierdzam - widziałam kolibra :))
OdpowiedzUsuńSerio? To musi być fascynujący widok. :) A i cieszę się, że dobrze z moimi zmysłami. 😜
Usuń